← Back to portfolio
Published on

Wyprawa na drugi koniec świata podczas pandemii

Wyjazd na Mauritius zaczęliśmy planować już prawie 2 lata temu, jak tylko siostra Visha, mojego partnera, powiadomiła nas o dacie swojego ślubu. Nie wyobrażaliśmy sobie przegapić tego niezwykłego momentu, ani tym bardziej odmówić sobie okazji do podróży w to piękne miejsce. Niestety, rok 2020 przygotował dla nas dodatkową atrakcję w majestatycznej postaci Covid-19. Postanowiliśmy, że o ile lot na Mauritius będzie nadal możliwy, dokonamy wszelkich starań, żeby mimo wszystko tam polecieć. I udało się! Już od ponad tygodnia jesteśmy na tej niewielkiej wyspie otoczonej pięknymi wodami Oceanu Indyjskiego.

Niestety, samo planowanie podróży nie było tak beztroskie jak wylegiwanie się na hotelowym balkonie. Po zakupieniu biletów lotniczych w British Airways (1174,56 GBP za bilety powrotne dla dwóch osób plus bagaże) i radości z lotu bezpośredniego, 25-go października dostaliśmy informację o odwołaniu naszych lotów. Dokładnie na tydzień przed oficjalnym przemówieniem Borisa Johnsona, premiera Wielkiej Brytanii, o wprowadzeniu kolejnych restrykcji związanych z przemieszczaniem się w czasach pandemii. A nasz lot miał się odbyć 5 listopada, czyli pierwszego dnia nowych obostrzeń. Na szczęście udało nam się znaleźć alternatywną opcję - Air Mauritius. Kosztowało nas to nieco więcej, bo prawie 80 tysięcy rupii maurytyjskich (MUR), co po przeliczeniu na funty nie jest już tak przerażającą kwotą 1541,61 GBP. Dodatkowym mankamentem była też przesiadka w Paryżu i prawie pięciogodzinne oczekiwanie na lot.

Zostaliśmy również poinformowani o obowiązku dwutygodniowej kwarantanny dla wszystkich osób przylatujących na Mauritius. Zgodnie z rządowymi wytycznymi należy ją odbyć w jednym z wyznaczonych hoteli i zapłacić za połowę pobytu jeszcze przed przyjazdem. Zdecydowaliśmy się na czterogwiazdkowy hotel Mauricia Beachcomber Resort & SPA, który znajduje się w pobliżu domu rodzinnego Visha. Za piętnastodniowy pobyt (musiało być pełne 14 dni plus dzień przyjazdu) w dwuosobowym pokoju z pełnym wyżywieniem i transportem z lotniska do hotelu wyszło nas prawie 1680,00 GBP. Popatrzcie sobie zresztą sami, w jakim luksusie spędzamy kwarantannę: https://www.beachcomber-hotels.com/en/hotel/mauricia-resort-spa/rooms-and-rates/55/standard-room Dzięki temu, że Vish jest rodowitym Maurytyjczykiem mogliśmy zarezerwować hotel w niższej cenie, dzięki czemu zaoszczędziliśmy jakieś 500 GBP.

Z sercem pełnym niepokoju, że - tuż po uporaniu się ze spakowaniem 4 walizek na miesięczny wyjazd - nasza podróż może zostać odwołana w ostatniej chwili. Tak się jednak nie stało i 4-go listopada, na dzień przed rozpoczęciem narodowej kwarantanny w Wielkiej Brytanii, byliśmy już w drodze na Mauritius. Nie obyło się bez skrupulatnego sprawdzania naszych dokumentów (w pogotowiu trzeba było mieć paszporty, karty pokładowe, a także potwierdzenie rezerwacji hotelowej kwarantanny i zaświadczenie o negatywnym wyniku testu na Covid-19 zrobionego w ciągu tygodnia przed datą wylotu), które trzeba było przedstawić zarówno przed wylotem, jak i po wylądowaniu. Kilkukrotnie skontrolowano też temperaturę naszych ciał - całe szczęście pomimo tych wszystkich emocji nie była ona podwyższona.

W drodze na wyspę szczęścia

Nasz lot był opóźniony o prawie godzinę z powodu jednego pasażera, który - jak nas później poinformowano - nie czuł się na tyle dobrze, żeby kontynuować podróż. Załoga samolotu musiała zatem odszukać jego bagaż, który już został nadany do luku bagażowego. Nasz samolot nie miał całego kompletu pasażerów, dzięki czemu mogliśmy się wygodnie rozłożyć na czterech siedzeniach. Obsługa samolotu nosiła białe kombinezony ochronne jako zabezpieczenie przed koronawirusem, przez co czułam się jak w laboratorium. Dostaliśmy pakiet pasażera w postaci saszetki z nadrukiem ptaka dodo (symbolu Mauritiusu), a w niej kilka drobiazgów przydatnych w podróży, m.in. mini-długopis, skarpetki, szczoteczkę i pastę do zębów, zatyczki do uszu oraz opaskę na oczy do spania). Z uwagi na obecne pandemiczne czasy otrzymaliśmy również żel do dezynfekcji rąk i 3 maseczki ochronne, gdyż podczas całego lotu musieliśmy mieć maseczkę chirurgiczną na twarzy, którą mogliśmy zdjąć jedynie na czas jedzenia i picia.

Godzinę po starcie dostaliśmy ciepły posiłek (kurczak z ryżem i warzywami) oraz kilka przekąsek w postaci rogalika, czekoladowego muffinka i owoców. Byliśmy już bardzo głodni, także ten samolotowy posiłek smakował nam wybornie. I w końcu mogliśmy poprosić o lampkę, a raczej kubeczek, wina. Co prawda nie było ono najwyższej jakości, ale stanowiło miły akcent relaksu po trudach całodziennej wyprawy. Podczas lotu udało mi się oglądnąć dwie komedie - Jak to robią single z przezabawną Rebel Wilson oraz Marie-Francine. Polecam jednak przygotowanie sobie własnego zestawu filmów, piosenek i podcastów, bo ten dostępny w samolocie nie jest zbytnio rozbudowany. A przynajmniej nie w Air Mauritius. Zobaczymy, czy w drodze powrotnej będziemy mieć ten sam repertuar.

Dzięki wolnym miejscom w samolocie udało mi się nieco zdrzemnąć podczas naszego jedenastogodzinnego lotu. W drodze powrotnej będzie mi już o tyle łatwiej, że po kilkugodzinnych próbach znalezienia w miarę wygodnej pozycji do spania, mam już swój sposób na złapanie odrobiny samolotowego relaksu. Mauritius jest tak niewielką wyspą, że jej ląd zobaczyliśmy dopiero przy podejściu do lądowania. To był cudowny widok - zza chmur wyłoniła się zielona kropka w morzu.

Po wylądowaniu na gorącej wyspie

Po wyjściu z samolotu zostaliśmy ponownie sprawdzeni, czy mamy wszystkie niezbędne dokumenty. Najpierw była to kontrola paszportowa, a później zdrowotna z pobraniem wymazu z nosa, żeby przeprowadzić test na obecność koronawirusa. Było to bardzo nieprzyjemne badanie z uwagi na dość głęboką penetrację nosa przez specjalny patyczek. Na szczęście nasze cotygodniowe testy w pracy są przeprowadzane znacznie delikatniej.

Po pobraniu wymazu zostaliśmy podzieleni na dwie grupy w zależności od tego, do którego hotelu jechaliśmy na kwarantannę. Nasza grupa miała niewątpliwą przyjemność odbyć sentymentalną podróż w czasie i przejechać się rozklekotanym autokarem typu stary polski Jelcz z lat 90-tych. Do tej pory była to jedyna rzecz, która nie pasowała mi do obrazu luksusowego Mauritiusu. Zważywszy, że po ulicach tego kraju jeżdżą całkiem wypasione samochody. Podczas przejazdu z lotniska na miejsce kwarantanny eskortowała nas policja, co miało zapobiec rozbiciu naszej kolumny pojazdów złożonej z trzech autokarów i samochodów dostawczych z naszymi bagażami.

Podróż do naszego hotelu trwała mniej więcej 45 minut i nie zaoferowano nam nic do picia na czas przejazdu. Dopiero po dotarciu na miejsce każdy otrzymał małą butelkę wody mineralnej. A odkąd w samolocie przestano oferować napoje (ok. 11.30) do momentu ujrzenia hotelowego budynku (ok. 16) minęło ponad 4 godziny. Po powrocie do Anglii nie będę już narzekać na obowiązek noszenia maseczek - w porównaniu z ukropem na Mauritiusie dyskomfort z powodu zasłonięcia ust i nosa jest znacznie mniejszy w krajach z niższą temperaturą.

Rozładowanie i zdezynfekowanie naszych bagaży, które były przewożone w osobnych samochodach, zajęło nieco czasu, co oglądaliśmy zza autokarowych okien. W końcu pozwolono nam opuścić pokład zabytkowego wehikułu i uformować kolejkę do hotelowej recepcji, gdzie mieliśmy się zakwaterować.  

Uwięzieni w raju

Po okazaniu po raz ostatni naszych paszportów, negatywnych wyników testu na Covid-19 oraz opłaceniu drugiej połowy kosztów pobytu na kwarantannie, zostaliśmy skierowani do naszego pokoju. Była już prawie 17. Marzyliśmy tylko o zimnym prysznicu, żeby zmyć z siebie urocze zapachy nagromadzone podczas 30-godzinnej wyprawy.

Pokój marzenie! Bardzo komfortowa przestrzeń, wygodny materac, balkon z widokiem na morze i zacieniony palmami, dzięki czemu możemy przesiadywać na nim całymi dniami i raczyć oczy pięknym pejzażem. Łazienka równie przestronna z fajnym prysznicem. Mamy tu wszystko, żeby luksusowo przetrwać dwutygodniową kwarantannę. Choć turkusowa woda oceanu przywołuje nas coraz głośniej… Woła nas po imieniu, szumiąc falami obijającymi się o piaszczysty brzeg plaży… Z zazdrością patrzymy na nieliczne grupy ludzi przechodzących w pobliżu (teren hotelu jest odgrodzony od przestrzeni publicznej - zwłaszcza teraz w okresie kwarantanny). Dzień i noc jesteśmy pilnowani przez policjantów. Musieliśmy podpisać regulamin kwarantanny, w którym zostaliśmy zobowiązani przez właściciela hotelu oraz tutejsze Ministerstwo Zdrowia, że pod żadnym pozorem nie możemy opuścić naszego pokoju. Jeśli czegoś nam potrzeba, mamy zadzwonić na recepcję. Tak samo, jeśli coś nam zacznie dolegać i będziemy potrzebować opieki medycznej. Dwa razy dziennie (rano i wieczorem) pracownicy medyczni sprawdzają naszą temperaturę. Żeby nie ryzykować problemów z podwyższoną temperaturą, staram się nie ćwiczyć tuż przed ich przyjściem (tak jakby to była moja jedyna wymówka….). Siódmego i czternastego dnia kwarantanny mamy mieć test na Covid-19. Kwarantannę możemy zakończyć dopiero po otrzymaniu negatywnego wyniku testu.

Tutejsze jedzenie jest wyśmienite, a porcje trzech posiłków w zupełności wystarczają nam na cały dzień. Zważywszy na nasz minimalny ruch podczas zamknięcia, zapewne nawet przewyższają nasze zapotrzebowanie kaloryczne, ale cóż… Jedzenie jest tak dobre, że szkoda marnować…. A poza tym przecież już za nie zapłaciliśmy, to szkoda sobie teraz odmawiać. Hmm swoje obżarstwo mogę teraz usprawiedliwiać na różne sposoby. 

Na śniadanie dostajemy kilka produktów do wyboru - jajecznicę, omlet lub jajko sadzone, bułeczki, jogurt lub owsiankę, plasterki świeżych owoców, naleśniki lub gofry z pysznym dżemem. Śniadanie jest serwowane ok. 8.00 rano, lunch ok. 13, a kolacja zazwyczaj po 19. Obiad i kolacja zawsze zawierają ciepłe danie w towarzystwie gotowanych bądź duszonych warzyw i pysznej sałatki, a na deser ciasto lub świeże owoce. Wszystko smakuje wyśmienicie - mięso jest miękkie i dobrej jakości, ryby przepyszne, warzywa ugotowane perfekcyjnie - są miękkie, ale nierozgotowane. Dieta maurytyjska jest dość zdrowa - oparta głównie na rybach, warzywach i owocach. W towarzystwie ryżu bądź placków roti oczywiście. Zapomniałam wspomnieć, że tacki z jedzeniem są zostawiane na stoliku po zewnętrznej stronie drzwi do naszego pokoju i towarzyszy temu donośne pukanie oznajmiające pojawienie się jedzenia. Zwłaszcza wieczorem, kiedy jest ciszej w budynku, nasłuchujemy turkotu kółek nadjeżdżającego wózka z naszą kolacją. Czujemy się jak więźniowie, którzy rozbijają monotonię dnia codziennego posiłkami oraz próbami odszyfrowania odgłosów z zewnątrz.

Co tu robić?

Wiele osób pytało mnie, co tu robię podczas kwarantanny i czy mi się nie nudzi. Oczywiście jest to kwestia indywidualna, ale ja generalnie nie mam problemu z twórczym organizowaniem sobie czasu wolnego. Przywiozłam sobie cztery książki (dwie o Mauritiusie i języku kreolskim, The giver of stars Jojo Moyes oraz Cilka’s journey Heather Morris). Poza tym mamy tutaj dostęp do Internetu, laptop, Netflix, telefon oraz telewizor, co może skutecznie zabić każdą porcję wolnego czasu. Zresztą często po prostu siadam w moim balkonowym fotelu i po prostu napawam się ciepłymi promieniami słońca, śpiewem ptaków oraz szumem fal. Tylko tyle i aż tyle. Perspektywa spędzenia dwóch tygodni w hotelowym pokoju nie była dla mnie przerażająca ani przez moment (choć muszę przyznać, że pokusa spaceru po trawie czy sprawdzenie temperatury piasku pod bosymi stopami jest bardzo duża). Na przełomie kwietnia i maja musiałam się izolować w Bristolu z powodu rozwoju koronawirusa u Visha. Wtedy to było okropne doświadczenie - mieszanka strachu o jego zdrowie z poczuciem utknięcia w mieszkaniu bez ogrodu i balkonu, kiedy w mieście w końcu była piękna pogoda. W porównaniu z tamtym doświadczeniem czuję się naprawdę wolna pomimo zamknięcia.

Dzisiaj jest sobota, czyli dziewiąty dzień hotelowej kwarantanny. Za pięć dni będziemy już mogli spotkać się z rodziną Visha i dołączyć do weselnych przygotowań. Zaczęłam się zastanawiać, jak przetrwamy te wszystkie ślubne i rodzinne uroczystości, skoro samo siedzenie na balkonie powoli staje się męczące z powodu rosnących upałów. Wysoka temperatura otoczenia zdecydowanie spowalnia ruchy ciała i pracę mózgu. Już rozumiem, dlaczego pośpiech jest czymś abstrakcyjnym dla mieszkańców ciepłych krajów. Nawet palce po klawiaturze nie chcą się przemieszczać zbyt szybko. Chyba czas na drzemkę.

0 Comments Add a Comment?

Add a comment
You can use markdown for links, quotes, bold, italics and lists. View a guide to Markdown
This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply. You will need to verify your email to approve this comment. All comments are subject to moderation.